Lwów jest pogrążony w żałobie. Mieszkańcy miasta upamiętniają dziś tych, którzy zginęli w wyniku rosyjskiego ostrzału 4 września. Tego dnia na historyczną część Lwowa spadły dwa rosyjskie pociski balistyczne. Zginęło siedem osób, a ponad 60 zostało rannych.
Według szefa lwowskiej administracji wojskowej Maksyma Kozyckiego w szpitalu przebywa w tej chwili 20 cywilów, którzy ucierpieli w tym bestialskim ataku. W pogrzebie uczestniczył również mer Lwowa, który znał zabitych osobiście.
Mieszkający we Lwowie pan Jarosław Bazylewycz w dniu rosyjskiego ataku stracił wszystko. Zginęła jego żona i trzy córki. Mężczyznę uratowało tylko to, że w czasie alarmu bombowego wrócił do mieszkania po wodę. W tym czasie jego rodzina chciała przeczekać alarm na klatce schodowej. Jaryna, Daryna i Emilia zginęły we własnym domu.
Mężczyzna został ciężko ranny i zanim zabrano go do szpitala, obserwował przy karetce, jak z bloku są wynoszone ciała jego córek. Najmłodsza z nich miała 7 lat.
- Jaryna Bazylewycz była urzędniczką. Miała 21 lat. Pracowała w naszym biurze projektu "Lwów - Młodzieżowa Stolica Europy 2025". W samym centrum Europy Rosja niszczy całe rodziny Ukraińców. Rosjanie zabijają nasze dzieci, naszą przyszłość. Nie wiem, jakimi słowami wesprzeć ojca Jarosława. Dziś wszyscy jesteśmy z Wami. Szczere kondolencje - napisał mer Lwowa Andrij Sadowy po tym ataku.
- Lwów dochodzi do siebie po ataku. Na Starym Rynku w sercu miasta do połowy masztu opuszczono niebiesko-żółte flagi, a jednocześnie są cztery tablice z napisem, że czterech obrońców Ukrainy zostanie pochowanych dzisiaj, pięciu zostało pochowanych wczoraj - mówi ukraińska dziennikarka ze Lwowa Halyna Tereszczuk.
Ludzie cały czas znoszą kwiaty, znicze i zabawki do zniszczonego domu. Na miejsce tragedii przybyli również przyjaciele ofiar, w tym koledzy z klasy dziewczynek, które zginęły pod gruzami wraz z matką.
- To była tak zżyta rodzina, że zawsze mówiłam, że chciałabym mieć taką rodzinę jak oni w przyszłości i po prostu nie wiem, jak tata przeżyje teraz bez nich, zawsze byli razem, trzymali się razem, wspierali się nawzajem - powiedziała jedna z przyjaciółek zmarłej Daryny.
- Mieliśmy nadzieję, że wszystko będzie dobrze, że wyjdą z tego całe. Próbowałem szukać dziecka w gruzach, bo najstarszą zabrała karetka, myślałem, że przeżyła. Próbowałem szukać jej w szpitalach, a potem dowiedziałam się, że zmarła. Wtedy ziemia pode mną się zawaliła - powiedział ukraińskim mediom zapłakany przyjaciel rodziny.
Rodzina Bazylewyczów została pochowana na Cmentarzu Łyczakowskim, jednym z najstarszych cmentarzy we Lwowie, na którym spoczywają wybitni polscy i ukraińscy artyści, poeci i politycy.
- To straszne, kiedy chowasz ludzi, których spotkałeś, widziałeś i którzy mieli jeszcze żyć, to wielka tragedia - powiedział przed pogrzebem mer Lwowa Andrij Sadowy. Znał on zarówno rodzinę Bazylewyczów, jak i Jurija Arabskiego, który również zginął w rosyjskim ataku. Kolejna ofiara to 50-letnia kobieta, która pracowała jako położna w jednym z lwowskich szpitali.
Od wczoraj mieszkańcy Lwowa oddają krew, która może uratować rannych. Tylko dziś do Centrum Krwi Pierwszego Oddziału Medycznego we Lwowie przyszło ponad sto osób. - Nawet się nie wahałam, wiedziałam, że muszę oddać krew - powiedziała w rozmowie z Ukrayina.pl Anna, mieszkanka Lwowa.
Jak mówi, w szpitalu panowała atmosfera żałoby, a mieszkańcy do dziś nie mogą uwierzyć, że to się wydarzyło naprawdę. - Lwów to duże miasto, ale mimo to wszyscy jakoś się znają. Nie znałam osobiście ofiar, ale w kolejce do szpitala spotkałam ludzi, których znam lub tych, którzy znali rodzinę Bazylewyczów lub inne ofiary rosyjskiego ostrzału. Nadal nie mogą uwierzyć w to, co się stało - mówi.
W kolejce przed szpitalem stała też dwudziestoparoletnia Anastasia, która chciała oddać krew. - Moi krewni mieszkają w pobliżu. Ich syn został ranny i postanowiłam pomóc ludziom, którzy tego potrzebują - mówiła lekarzom na korytarzu.
Po rosyjskim ataku mieszkańcy Lwowa masowo rzucili się do pomocy. Niektórzy ogłosili zbiórki, aby wesprzeć rodziny ofiar. Inni poszli na miejsce ataku, żeby pomóc służbom porządkowym sprzątać gruzy.
Według jednej z pracowniczek miejskich służb to było bardzo niebezpieczne, bo dookoła było mnóstwo szkła, odłamków po pociskach i cegieł, które spadały z kamiennic na ulice. Mimo to ludzie przyszli i pomagali nam przez cały dzień - powiedziała Iryna.
- To była masowa reakcja. Ludzie wychodzili z domów i nawet wieczorem sprzątali swoje ulice. Pytali sąsiadów, czy potrzebują pomocy. To wzajemne wsparcie dużo daje i naprawdę wierzę, że to człowieczeństwo pozostanie w nas, pomimo faktu, że Ukraińcy doświadczają tak wielkiego okrucieństwa, tak wielkiego żalu, jak ten mężczyzna, który stracił kochającą żonę i trzy córki, nas uratuje - dodaje Halyna.
Student Oleksij również nie chciał siedzieć bezczynnie. Przyjechał na miejsce ataku, by pomóc w usuwaniu gruzów. W rozmowie z nami mówi, że nie mógł postąpić inaczej. - Nie mogłem zostać w domu. W moim rodzinnym mieście doszło do takiej tragedii. Czułem, że wszyscy jesteśmy jak jedna wielka rodzina. Miałem w sobie tyle nienawiści, że chciałem albo płakać, albo krzyczeć... ale postanowiłem działać, żeby jakoś ukoić ten ból - wyznaje.
Lwowianie żegnają bliskich dziś i będą żegnać też jutro. Na Starym Rynku w sercu miasta codziennie odbywają się msze, upamiętniające zabitych ukraińskich żołnierzy. Prace porządkowe na miejscu rosyjskiego ataku we Lwowie cały czas trwają. Zostało uszkodzonych ponad 200 budynków. Kilkadziesiąt z nich zostało kompletnie zniszczonych. 7 z nich to zabytkowe kamienice, wpisane na listę UNESCO.