Linia zero. Ukraiński operator drona: Chronimy piechotę, dron leci jako pierwszy

Alina Vasylchenko
Operator drona to jeden z zawodów wojskowych, na które w Ukrainie jest dziś największe zapotrzebowanie. Drony to ukraińskie Luftwaffe, które na Morzu Czarnym zastępuje nawet brakujące lotnictwo. Na froncie obserwuje Rosjan i uderza tam, gdzie składują broń. "My polujemy na nich, a oni na nas" - mówi Oleksii Kowalewski w rozmowie z Ukrayina.pl, który na co dzień kieruje dronami na froncie.

Przed wojną Oleksii Kowalewski był operatorem telewizyjnym. Po wybuchu rosyjskiej inwazji na pełną skalę postanowił użyć kamery do innych celów. Poszedł do wojska, odbył szkolenia i został operatorem drona. W rozmowie z nami mówi o współczesnych działaniach wojennych. Podzielił się też  historią o tym, jak został ranny.

Zobacz wideo Wołodymyr Zełenski - przez krytyków był nazywany komikiem i klaunem, dziś odważnie przewodzi Ukrainie

Przez całe życie pracował Pan jako operator telewizyjny. Kiedy zdecydował się Pan zamienić kamerę na dron? 

Po wybuchu wielkiej wojny 25 lutego poszedłem do komisji uzupełnień do wojska. Dwa dni później już byłem w Bachmucie pod Donieckiem. Nie służyłem wcześniej w wojsku. Nie miałem doświadczenia wojskowego. Byłem ochotnikiem, który widział front z bliska. Bo już w 2014 roku jeździłem do przyfrontowych miejscowości jako operator telewizyjny. W czasie tych licznych wyjazdów zobaczyłem, jak wygląda wojna. Przedtem pojęcia nie miałem o walkach. Kiedy Rosja zaatakowała Ukrainę w 2022 roku i poszła na Kijów, nie miałem wątpliwości. To mój kraj, kocham go, więc poszedłem na front.

Oleksii Kovalevskyi
Oleksii Kovalevskyi Facebook Oleksii Kovalevskyi

Czy wtedy myślał Pan, że to tyle potrwa?

Szczerze mówiąc, w tamtym czasie nie sądziłem, że ta wojna potrwa tak długo. Myślałem, że skoro przed komisjami uzupełnień do wojska ustawiają się tak duże kolejki, a tak wiele osób chce bronić swojej ojczyzny, to szybko to skończymy. Jednak to "szybko" trwa już trzeci rok. A ja nadal jestem na linii frontu. Taki mam obowiązek wobec kraju. Taką decyzję sam podjąłem. 

Nie od razu został Pan operatorem drona.

Na początku strzelałem z moździerzy. Ale kiedy moi dowódcy dowiedzieli się, że umiem obsługiwać kamerę i mogę kręcić filmy dronem, to przeniesiono mnie do wywiadu wojskowego, gdzie odbyłem odpowiednie szkolenia. 

Zawód operatora drona pojawił się niedawno. Może Pan nam wyjaśnić, na czym on polega?

Opowiem na przykładzie walk o miasto Izium pod Charkowem. W praktyce wygląda to tak, że piechota nadchodzi, a my jesteśmy za nią. Dron leci przed piechotą. Bada sytuację na polu bitwy. Robimy wszystko, by ocalić ludzi. Zawsze im towarzyszymy. Jesteśmy ich oczami. Operator drona jest na linii "zero". Jest celem numer jeden dla wroga. Polują na nas rosyjscy zwiadowcy. Podczas ostrzału piechota może się ukryć, a my musimy znaleźć miejsce, z którego padają strzały, podać dokładne współrzędne i zmusić naszą artylerię do działania. Tak, mamy kamuflaż, staramy się też ukrywać, ale jest to ciągłe zagrożenie. Jeśli widzimy bazę rosyjską czy lokalizacje wrogiego operatora drona, natychmiast go namierzamy. Bez nas piechota się czuję jak ślepe kocięta. Nie da się inaczej.

Kiedy w 2014 roku jeździł Pan z kamerą telewizyjną na front, widział Pan tam drony? 

Przed 2022 rokiem drony nie były aktywnie wykorzystywane. Nie było dronów. Nie było wykwalifikowanych specjalistów. Ten obszar tak bardzo się rozwinął w ostatnich latach. Teraz również uważam, że brakuje dronów i specjalistów. Ludzie przekazują coraz mniej pieniędzy, zwłaszcza na drony. A ich zawsze brakuje.

Operator drona musi cały czas być w niebie. Wróg dysponuje silnym lotnictwem i ma przewagę w elektronice. Drony są materiałami eksploatacyjnymi. Szybko się zużywają. Dlatego cały czas są potrzebne. W nowoczesnej wojnie są oczami armii. Ten ptak widzi wszystko. Zarówno człowieka, jak i nadjeżdżający czołg. Pomaga w działaniu artylerii. Przekazujemy im informację poprzez specjalne radio.

Oleksii Kovalevskyi
Oleksii Kovalevskyi Facebook Oleksii Kovalevskyi

Ponad rok temu został Pan poważnie ranny. Przez około cztery miesiące nie mógł Pan się w ogóle poruszać. Jak się Pan teraz czuje?

Zostałem ranny pod Bachmutem. Prowadziliśmy rozpoznanie, ale zaczął się atak moździerzowy. Odłamek trafił mnie w szyję, przeszedł przez kręgosłup i dotarł do rdzenia kręgowego. Bardzo długo leżałem w szpitalu. Byłem sparaliżowany przez prawie 4 miesiące. Opinie lekarzy były podzielone. Jedni mówili, że nie wstanę, inni twierdzili, że wszystko będzie dobrze. Nie czułem ciała, działała tylko głowa.

Moja żona znalazła prywatne centrum rehabilitacji, gdzie z czasem postawili mnie na nogi. Marzyłem o jednej rzeczy — żeby zacząć się ruszać. Czułem, że muszę to zrobić. Moja rodzina mnie wspierała. Była dla mnie motywacją. Lekarze nie kryli zdziwienia, kiedy zacząłem chodzić. Moja rehabilitacja trwała ponad rok. Teraz pływam, żeby dojść do siebie.

Mój pierwszy ruch pamiętam bardzo dobrze. Chciałem poruszyć kciukiem i się udało. Wtedy krzyknąłem coś ze szczęścia. Moja ręka się nie podniosła, ale kciukiem już mogłem ruszyć. Potem miałem jeszcze więcej nadziei. Chciałem prawą ręką dotknąć twarzy, żeby się podrapać. Uczyłem się tego od nowa.

Pana rehabilitacja trwa już ponad rok. Leczy się Pan prywatnie. A co zaoferowało Panu państwo? Czy coś Panu zaproponowano? Czy ma Pan refundacje zajęć z psychologiem? 

Brakuje nam wykwalifikowanych psychologów. To duży problem w wojsku. Z pięciu specjalistów, którzy mnie odwiedzili, tylko jeden udzielił konkretnej pomocy. Rehabilitacja zależy od rodzaju urazu, jego ciężkości. W państwowej placówce byłem leczony tylko przez godzinę, ponieważ było tam wielu żołnierzy i zbyt mało specjalistów, żeby się zajmować pacjentami. W prywatnej klinice jednodniowa rehabilitacja trwa 6-7 godzin. To co innego. Miałem szczęście, że moja żona znalazła ten ośrodek. Tam poznałem wolontariuszy, którzy pomagają mi na siłowni. Zajmują się adaptacją wojskowych do życia cywilnego.

Cywile w Ukrainie często nie wiedzą, jak właściwie zachowywać się wobec żołnierzy powracających z frontu. Szczególny problem mają z tymi, którzy zostali poważnie ranni. Jak z nimi rozmawiać? Czego unikać?

Cywile nie są gotowi na powrót z frontu żołnierzy z kontuzjami. Wielu wraca niepełnosprawnych. Większość nie wie, jak się zachować i po prostu ucieka od nich wzrokiem. Najgorszą rzeczą dla osoby niepełnosprawnej jest litość. Tak, można zaoferować pomoc, ale bez zbędnych słów. Ranny żołnierz to nadal wojownik i tak chce się czuć. Człowiek wychodzi z wojny, ale wojna w nim zostaje. Z frontu wraca zupełnie inny człowiek, który ma trudny etap życia przed sobą. W tym należy go wspierać. 

Ludzie tego nie potrafią. Dlatego chcę zostać psychologiem wojskowym. Za chwilę pójdę na studia. Bo wojna trwa. Wiele chłopców i dziewcząt wraca z frontu, ale brakuje psychologów, którzy pomogą im w tym powrocie. Żołnierz szybciej zaufa mi, żołnierzowi, który przeszedł tę samą drogę niż komuś, kto nie wie nic o wojnie. Wierzę, że będę mógł im pomóc.