Market, w którym ludzie robili zakupy, spłonął w kilka godzin. Balkon, na którym suszyły się ubrania, runął po tym, jak trafiły w niego odłamki rosyjskiej rakiety. W miejscu, gdzie maturzyści ćwiczyli walca przed zakończeniem roku szkolnego, jest teraz lej po wybuchu. Taki Charków poznał Jerzy Jurczyński - obecnie strażak ochotniczej straży pożarnej, wcześniej rzecznik prasowy i alpinista.
Do Ukrainy przyjechał pierwszy raz po wybuchu wojny na pełną skalę. Nie był tu wcześniej. Znajomi przekonywali go, że jest niebezpiecznie. - Naprawdę tak mówili, więc bałem się tam jechać. Teraz to już dla mnie jest w pewnym sensie bezpieczny kraj - odpowiada.
Wojenne doświadczenia strażaka z Polski zaczęły się od paczki. Był koordynatorem pomocy humanitarnej, pracował przy zbiórkach prowadzonych przez portal siepomaga.pl. Pojechał do ogarniętego wojną kraju, żeby sprawdzić, czy wszystko działa sprawnie i czy pomoc trafia tam, gdzie być powinna. - Przełożeni zgodzili się, żebym ruszył do Lwowa. Tam zlokalizowaliśmy naszą pomoc medyczną. Chciałem jednak pojechać dalej na wschód i zobaczyć, gdzie faktycznie ta pomoc trafia. Powiedziałem to wieczorem, a następnego dnia rano znalazłem się w wypełnionym pampersami i konserwami tirze, który przez Krzywy Róg, a później Dniepr jechał do Pokrowska w Donbasie - wspomina Jurczyński.
Po przyjeździe do przyfrontowego Pokrowska okazało się, że kierowca, z którym Jerzy miał wracać do Lwowa, jedzie po kolejny ładunek humanitarny na południe Ukrainy. Wolontariusz z Polski zdecydował się w tym czasie pojechać na północ Ukrainy. - Pojechałem do charkowskich strażaków, którym chciałem zapewnić pomoc - mówi.
W Charkowie strażacy nie mieli czasu na rozmowy o pomocy. Zaproponowali, żeby został na noc. Być może w przerwie pomiędzy alarmami bombowymi znajdą chwilę. Jerzy zastanawiał się, co zrobić, bo miał już wykupiony powrotny bilet na pociąg do Polski.
- Ledwo przyjechałem do jednostki Straży Pożarnej w Charkowie i w tym momencie rozległ się alarm po kolejnym ataku rosyjskich rakiet. Strażacy właśnie wyjeżdżali na miejsce tej tragedii i zapytali, czy z nimi pojadę. Ja jak zwykle szybciej odpowiedziałem, niż pomyślałem. Zgodziłem się - wspomina Jerzy Jurczyński w rozmowie z Ukrayina.pl.
Porozmawiać wtedy i tak się nie udało. Po powrocie strażacy wyjeżdżali do kolejnego pożaru. Jurczyński mimo szalonego tempa pracy ze strażakami zdążył nawiązać potrzebne kontakty. Poznał charkowskich strażaków-alpinistów, którzy w ramach akcji wspinają się na zniszczone wieżowce.
- Jestem grotołazem, czyli taternikiem jaskiniowym. Inaczej mówiąc, alpinistą, który schodzi pod ziemię. Szybko zaczęliśmy rozmawiać, poobserwowałem ich pracę. Technika, którą stosują, jest bardzo podobna do tej stosowanej pod ziemią. Zresztą w Polsce każdy strażak i ratownik musi zrobić kurs taternictwa jaskiniowego - opowiada Jerzy.
Nie marzył o tym, ale w ekspresowym tempie dostał zgodę od charkowskiej Straży Pożarnej na wyjazdy służbowe ze strażakami-alpinistami. Mówi, że w Charkowie takich specjalistów brakuje, a więc jego obecność była dla nich na wagę złota. - Śmieję się, że przez pół roku pracy jako wolontariusz, za miskę zupy (bo przynajmniej zawsze na miejsce zdarzenia przewożone są obiady), sobie zasłużyłem. Dostałem szewron (naszywka na rękawie lub naramienniku munduru, oznacza stopień, czasem długość służby - przyp. red.) charkowskich ratowników. Pracuję z nimi do tej pory.
Jerzy Jurczyński dalej koordynuje pomoc humanitarną, która trafia na front do ukraińskich żołnierzy. - Koordynuję pomoc humanitarną i jeżdżę ze strażakami na miejsca po ostrzałach. Mieszkam w placówce straży pożarnej. Każdej nocy jestem gotowy na wyjazd ze strażakami z mojej jednostki na miejsce ataków - opowiada. Do Polski przyjeżdża rzadko, a na stale już mieszka w Charkowie. - Przyjechałem na trzy dni, a zostałem na dwa lata - mówi.
Przed wojną w Charkowie mieszkało półtora miliona mieszkańców. Dzisiaj populację miasta szacuje się na 1,3 mln osób, z czego blisko 200 tys. osób to uchodźcy wewnętrzni. Po tym, jak Moskwa zaczęła ofensywę w obwodzie charkowskim, liczba przesiedlonych osób się zwiększyła. Większość mieszkańców mimo ostrzałów nie chce opuszczać swego miasta. - Tych ludzi trzeba namawiać, żeby wyjechali, bo oni wcale nie chcą zostawiać swoich domów - mówi Jurczyński.
- Przyjeżdżaliśmy jednego dnia, namawialiśmy, żeby wyjechali, ale nie chcieli. Wieczorem tego samego dnia na ich domy spadły bomby i dopiero potem zgodzili się na ewakuację. Ludzie bardzo często mówią, że wolą tu umrzeć i lepszy dla nich ten strach tutaj niż jakiś kawałek obcej ziemi, gdzie nigdy nie poczują się jak w domu - dodaje.
Nie w każdym bloku mieszkalnym są schrony. Dlatego każda rodzina w Charkowie ma swój plan działania na czas ostrzału. Kiedy wyje syrena, przenoszą się do przedpokoju lub innych pomieszczeń bez okien. Tam próbują przeczekać. Niektórzy spędzają noce w łazience, w wannie śpią.
Charków, drugie co do wielkości w Ukrainie miasto, jest przez Rosjan ostrzeliwane z powietrza niemal codziennie. Ataki powodują liczne pożary. Rosjanie ostrzeliwują bloki mieszkalne z obwodu biełgorodzkiego. Alarmy bombowe nie zawsze wybrzmiewają na czas, a syreny często wyją już po tym, jak rosyjska rakieta wyląduje na jezdni lub chodniku. Wtedy na miejsce wyjeżdżają ukraińscy strażacy, a z nimi ich przyjaciel z Polski - Jerzy Jurczyński.
Taktyka Rosjan polega na powtórnym uderzeniu w miejsce, gdzie trwa akcja ratownicza. W kwietniu podczas jednego z takich ostrzałów w Charkowie zginęły trzy osoby na służbie. - Rosjanie powtarzają ataki. Akceptujemy to ryzyko i pracujemy ze świadomością, że w każdej chwili ktoś z nas może zginąć - opowiada strażak.
Kiedy pociski zostaną zidentyfikowane przez obronę przeciwlotniczą, służby ratownicze dostają informację, żeby natychmiast się ukryć i przerwać pracę. - Nie zawsze jest to realne. Czasem mamy minutę, żeby się schować - mówi Jurczyński. - Rosjanie celowo zastraszają nas i cywilów, którzy mimo wszystko pozostają w Charkowie. Drugi raz uderzają wtedy, kiedy docieramy na miejsce - dodaje.
W Charkowie do dziś są otwarte restauracje, które zamykają się kilka minut przed godziną policyjną. Ludzie chodzą do pracy, a po niej - na spacery. Na ulicach wiszą billboardy "Charków żyje i działa". Według naszego rozmówcy to podnosi mieszkańców na duchu, choć nie wszyscy to rozumieją.
- Jest to niezrozumiałe, jak się patrzy z zewnątrz, bo przecież to strefa wojny. Ale ludzie próbują żyć dalej. Jestem sceptyczny co do tych haseł, że Charków żyje i działa, bo uważam, że to nie jest jeszcze czas na odbudowę albo na budowę nowych dróg w mieście. To czas na budowę fortyfikacji i wsparcie Sił Zbrojnych Ukrainy - uważa nasz rozmówca.
Charkowscy strażacy od lat znają się między sobą i na początku byli zdziwieni, że pracuje z nimi Polak, który w dodatku nawet nie jest zawodowym strażakiem. Często do polskiego ochotnika podchodzą mieszkańcy, żeby podziękować mu za pracę i pomoc. Między sobą strażacy żartują, że Jerzy Jurczyński pełni w Charkowie obowiązki konsula honorowego Polski. Ponieważ od wybuchu wojny polska placówka konsularna w Charkowie stoi zamknięta.
- Ukraińscy koledzy mówią mi często, że są zmęczeni, że mają dość. Ale jak wiedzą, że jedzie z nimi Polak, to czują się odpowiedzialni. Mawiali rzecz jasna, że być może wszyscy za chwilę zginiemy. Potem dodawali, jak dobrze, że Jerzy jedzie z nami. Jest zawsze uśmiechnięty. Tłumaczyli, że tak właśnie wygląda walka po stronie dobra - opowiada Jerzy.
Jurczyński czuje się w połowie Charkowianinem. Szczególnie po tym, jak za wsparcie w obronie miasta przed Rosjanami dostał nagrodę państwową, medal za obronę miasta-bohatera Charkowa. - Pytają mnie, czy mam jakiś plan ewakuacji na wypadek, gdyby Rosjanie wkroczyli do miasta. Na co ja odpowiadam, że nie mam, bo dostałem medal za jego obronę i muszę go teraz odpracować.