32-letni Mikołaj Matwiew (nazwisko zmienione ze względów bezpieczeństwa) urodził się w Energodarze. Pracował w ZNPP na wydziale dekontaminacji.
- 4 marca, dokładnie w moje urodziny, do Energodaru podeszły wojska rosyjskie - wspomina mężczyzna. - Przy wjeździe miejscowi patrioci utworzyli blokadę, była obrona terytorialna ze strzelbami myśliwskimi, jeszcze kilku chłopców (prawie dzieci) z "wiatrówkami". Rosjanie obrzucili nas granatami ogłuszającymi, ludzie w panice zaczęli uciekać. Tydzień później odbył się proukraiński pokojowy wiec, ale został on również rozpędzony granatami hukowymi. Ostatecznie Rosjanie zajęli miasto - dodaje.
Bezpośredni dyrektor Mikołaja natychmiast powiedział, że jest za "ruskim mirem", a kto go nie poprze, sam urządzi filtrację w najlepszych tradycjach "ruskiego miru". Na szczęście żonie, córce i teściowej Mikołaja udało się opuścić miasto w ciągu pierwszego tygodnia po inwazji. Mikołaj nie mógł wyjechać, bo nowa "władza" sporządziła listy pracowników stacji i zabroniła opuszczania miasta.
Energodar zamienił się w więzienie - z rewizjami, strzelaninami. Mikołaj mówi, że ludzie nawet zaczęli rozmawiać bardzo cicho, prawie nie korzystali z telefonu, przyzwyczaili się do natychmiastowego usunięcia SMS-ów - tak na wszelki wypadek.
- Potem ludzie zaczęli znikać - opowiada.
Sąsiadka mojej teściowej, Julia, której mąż był w obronie terytorialnej, została w czerwcu wyprowadzona z domu w kajdankach - i nikt jej więcej nie widział. Mój przyjaciel Ihor i dwóch sąsiadów mojego przyjaciela też zniknęło. Jeszcze we wrześniu, kiedy poszedłem do znajomego po drewno na opał, zobaczyłem tam świeży cmentarz. Około 40 grobów. Żadnych krzyży ani tablic, tylko kopce. Prawdopodobnie tutaj są zaginione osoby.
- mówi nasz rozmówca.
Mikołaj wspomina także czas, gdy Rosjanie przygotowywali się na przybycie komisji Międzynarodoweh Agencji Energii Atomowej do ZNPP. Mężczyzna był na zmianie. - Patrzę, a Rosjanie ciągną zużytą, pogniecioną rakietę i układają ją w leju, najwyraźniej chcieli kłamliwie pokazać, że to Ukraina ostrzeliwuje stację - mówi Mikołaj.
W czerwcu nowe tzw. kierownictwo zakładu zaczęło po kolei wydzwaniać do pracowników i dawać do zrozumienia, że będą musieli podpisać umowy z rosyjskim Rosatomem. Mikołaj postanowił uciec do Zaporoża. Jednak dwukrotnie poniósł porażkę. Za pierwszym razem okupantom nie spodobała się zawartość telefonu mężczyzny (były ślady proukraińskości), za drugim razem historia była całkowicie absurdalna. W punkcie kontrolnym Mikołaj jego dwaj koledzy zostali zapytani:
"Skąd jesteście?"
„Z Energodaru".
"Czy miasto okupowane?
"Tak, okupowane".
„Nie okupowane, ale wyzwolone!" - powiedzieli Rosjanie, po czym pobili mężczyzn i zabrali im wszystkie pieniądze. Musieli wrócić do Energodaru.
- Na początku grudnia zdecydowałem się po raz trzeci uciec - opowiada Mikołaj. - Pojechałem na Krym minibusem. Wyczyściłem kontakty w telefonie, dodałem kontakty rosyjskie, a także wprowadziłem fikcyjne ukraińskie numery. A kiedy mnie zapytano, czy znam kogoś, kto jest "za Ukrainą", podałem te nieistniejące kontakty.
Byłem filtrowany przez dwie godziny: rozebrali mnie, pytali, dlaczego nie mam rosyjskiego paszportu. Odpowiedziałem, że przygotowałem dokumenty, ale paszportu jeszcze mi nie wydano... Z Symferopola dojechałem pociągiem do Moskwy, potem samolotem do Kaliningradu, a potem autobusem do Gdańska - wspomina.
Rodzina Mikołaja mieszka obecnie w Bydgoszczy. - Zamieszkaliśmy tu w hostelu, moja żona pracuje jako trenerka pływania. Jesteśmy wdzięczni Polsce za schronienie, ale marzymy o powrocie do Energodaru, nad którym powiewać będzie niebiesko-żółta flaga. Muszę wrócić do ZNPP, bo będzie dużo pracy, żeby ją odrestaurować - podsumowuje Mikołaj Matwiew.