Nowy Rok zaczął się w Ukrainie od wybuchów i nie były to fajerwerki. Rosyjskie wojsko poprzedniej doby wystrzeliło na Kijów i Charków ponad 100 rakiet. Ukraińskie siły powietrzne strąciły 83 wrogie obiekty, w tym 10 z 10 rakiet hipersonicznych typu Kindżał, których strącenie kiedyś było technicznie dla Kijowa niemożliwe. "Trafienie takiej rakiety w cel przyniosłoby katastroficzne w rozmiarach skutki" - napisał dowódca ukraińskiej armii Walery Załużny.
W całej Ukrainie w wyniku rosyjskich ostrzałów w tym roku zginęło już kilkadziesiąt osób. Ponad 100 osób zostało rannych, a część z nich walczy o życie w szpitalu. Ratownicy w Kijowie wyciągnęli z gruzów kilkadziesiąt osób, ale też zwierzęta. Głównie koty i psy. Ich opiekunowie nie opuszczali miejsca ataku, aż nie zobaczyli swoich pupili żywych. W tym czasie rosyjski MON wydał komunikat po tych atakach, w którym oświadczył, że "uderzenie było skuteczne, a wszystkie cele Federacji Rosyjskiej zostały osiągnięte".
Znany ukraiński dziennikarz Ołeh Biłecki, który pracuje dla TVN24 i dla Ukrayina.pl wspomina, że takich wybuchów jeszcze nie słyszał. "Mam plecak na czarną godzinę. Są w nim ciepłe rzeczy, woda i apteczka. Wziąłem go i pobiegłem na parking podziemny, żeby przeżyć jakoś tamtą noc" - wspomina.
Najwyraźniej ich celem byliśmy my. Zwykli ludzie, mieszkający w Kijowie. Chcieli nas zastraszyć. Nie udało się
- mówi dziennikarz Ukrayina.pl Ołeh Biłecki.
Według ukraińskiej sekcji Forbes, Kreml wydał na ostatni zmasowany ostrzał ponad 600 mln dolarów. Poprzednio zainwestował w atak rakietowy ponad miliard dolarów. Analitycy, którzy podliczyli wartość tych ostrzałów, twierdzą, że Rosja szykowała się do nich od tygodni. Siły powietrzne Ukrainy oświadczyły, że Kreml potrzebuje czterech dni, żeby przygotować się technicznie do kolejnego zmasowanego ataku na Ukrainę.
Podobnie jak inni mieszkańcy Kijowa, nasi redaktorzy, którzy piszą dla Państwa z Kijowa, spędzili ostatnie noce w schronach. Dzień po ataku mieszkańcy stolicy ruszyli z pomocą i wspólnie ze służbami porządkowymi likwidują skutki ostrzałów w rejonie Solomianskim.
To jest piękne, że ludzie są w stanie pozbierać się po trudnej nieprzespanej nocy i dalej jakoś żyć, pomagając innym. Nie mamy tak naprawdę wyboru. Musimy to przeżyć
- mówi Ołeh Biłecki.
Ołeh Biłecki zwraca uwagę na fakt, że jest pewna wspólna cecha w każdym z rosyjskich ataków. "Oni sieją strach i dążą do tego, abyśmy spanikowali. Fundują nam męczące dni i noce, kiedy Kijów jest w ogniu, a nad miastem unoszą się chmury czarnego dymu. To widzi świat. To widzą ukraińskie dzieci, które ukrywają się w schronach. Kreml działa jak Hamas w pierwszych dniach ataku na Izrael" - zauważa.
Każdy z nas martwi się o swoich bliskich. To potęguje strach o jutro. Moja rodzina, na szczęście, w większości mieszka w Niemczech. Od 20 lat. W Ukrainie zostałem tylko ja, mój ojciec i babcia. Tata mieszka niedaleko granicy z Polską, więc o niego mogę być spokojny. Ale babcia... Jest w obwodzie zaporoskim. Mieszka kilka kilometrów od linii frontu i nie chce, abym tam przyjeżdżał. Obok jej wsi jest wieś Robotyne, gdzie trwają walki. Ten rejon jest pod ostrzałem, a ona za wszelką cenę chce tam zostać. Bo to jej dom. To silniejsze od niej. Starsi ludzie nie mogą z dnia na dzień wszystkiego rzucić i zacząć żyć od nowa. To dla nich trudniejsze niż myślimy. Musimy więc obronić ich domy. Nie mamy wyboru
- wyznał Biłecki.
24 lutego 2024 roku mną dwa lata od wybuchu wojny, którą Rosja nieformalnie wypowiedziała Ukrainie. Zarówno dowódcy, jak i ukraińscy politycy, nie ukrywają, że trwa jeden z najtrudniejszych jej okresów. Największy pakiet pomocy od Kongresu USA jest blokowany przez republikanów, a unijny pakiet wsparcia jest blokowany w Brukseli przez węgierskiego prezydenta Viktora Orbana. Szef ukraińskiego MSZ apeluje do świata o wsparcie. Niezmiennie prosi m.in. o rakiety dalekiego zasięgu i też dodatkowe systemy obrony przeciwlotniczej.