W Charkowie i okolicznych miejscowościach rozlega się alarm przeciwlotniczy. Na kanałach telegramowych czytam, że właśnie wystartował rosyjski MiG-31, który może przenosić rakietę Ch-47 Kindżał. Ale mieszkańcy nawet nie zatrzymują się, gdy dźwięk syren rozległ się po ciemnych ulicach Charkowa. Dla nich to codzienność. – Gdybyśmy mieli wchodzić do schronu za każdym razem, gdy jest alarm, nie dałoby się żyć – mówi kobieta spotkana w pociągu z Charkowa na zachód.
Charków stara się żyć tak normalnie, jak to możliwe. Jednak brakuje jednej z rzeczy, która była częścią tożsamości miasta przed pełnoskalową inwazją Rosji na Ukrainę: ogromu studentów. Miasto jest znane z uczelni, do których jeździła cała wschodnia Ukraina, ale i młodzi z Bliskiego Wschodu, Azji czy Afryki. W mieście nadal żyje ok. miliona osób, ale ulice nie są już tak jak dawniej przepełnione bawiącą się młodzieżą.
Charków jest teraz poza zasięgiem rosyjskiej artylerii, ale wciąż istnieje zagrożenie atakami rakietowymi. Dlatego studenci i uczniowie już czwarty rok - licząc od pandemii COVID-19 - uczą się zdalnie. "Stracone pokolenie" to stwierdzenie, które nie raz pada z ust Ukraińców.
Zaraz za obwodnicą Charkowa znajdują się Cyrkuny. Gdy 24 lutego 2022 roku rozpoczęła się pełnoskalowa inwazja, to właśnie przez tę miejscowość jechały kolumny rosyjskiego wojska. – Oni chcieli jechać dalej na zachód – mówi Mykola Sikalenko, wójt Cyrkun. Za dowód służy zniszczony BRDM-2 z wymalowanym hasłem "Na Berlin". Jego droga skończyła się 20 km od granicy Rosji. Nie dojechał nawet do samego Charkowa.
Cyrkuny są jedną z sześciu miejscowości, które zostały wybrane przez Wołodymyra Zełeńskiego jako "modelowe" miasto przeznaczone do odbudowy. Po niej ma być „piękniej niż było". Na odbudowę zapewniono fundusze wysokości 27 mln dol. z budżetu centralnego Ukrainy.
– Są nowe wytyczne, budynki użyteczności publicznej mają mieć schrony, mają być energooszczędne, ekologiczne i przystosowane dla osób niepełnosprawnych i starszych – opowiada Sikalenko.
- Ta szkoła będzie odbudowywana niemal od zera – wskazuje na zniszczony budynek, który znajduje się obok namiotu, w którym rozmawiamy. – Ze starego budynku zostaną tylko ściany, a wszystko będzie nowe.
Cyrkuny były pod rosyjską okupacją ponad siedem miesięcy i wszystkie budynki publiczne będą odbudowywane albo budowane od nowa. W wyniku walk i licznych ostrzałów zostały one zniszczone. Natomiast te, które przetrwały, są zrabowane doszczętnie.
Pilną potrzebą są także budynki mieszkalne. Jak opowiada Wiktor Schmygol, który jest pełnomocnikiem do spraw odbudowy i łącznikiem między samorządem a rządem, w planach jest wydzielenie działek pod mieszkaniówkę.
Odbudowa zajmie czas. Mer miasta zwraca zaś uwagę na potrzeby tu i teraz. Przed wojną w Cyrkunach mieszkało 6 tys. osób, a w całej hromadzie (gminie) 14 tys. Teraz w miejscowości pozostaje tylko 1,5 tys. mieszkańców. W dużej mierze są to osoby starsze bądź z niepełnosprawnościami. Warunki do życia są ciężkie. Tak, jak w przypadku pani Haliny, która musiała zamieszkać w oborze.
- W mój dom uderzył Iskander! – Halina jest o tym święcie przekonana. Jednak zniszczenia jej domu, choć duże, świadczą raczej o niewybuchu. Pocisk przeleciał przez cały jej dom i wyleciał z drugiej strony, rozbijając murowane ogrodzenie. Iskander czy nie - to wystarczyło, by pozbawić seniorkę dachu nad głową.
- Miałam 4 telewizory i piękną kuchnię! Teraz na stare lata to mi się przytrafiło i gdyby nie Misza, to nawet w tej oborze nie mogłabym mieszkać – opowiada starsza kobieta. Misza, czyli Michał to pracownik Fundacji Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej. W Cyrkunach koordynuje on odbudowę dachów i okien w 80 domostwach. Fundacja wspiera osoby w najtrudniejszej sytuacji, jak pani Halina.
- Takie remonty przygotowują do zimy i pozwolą tym ludziom przeżyć. Nie mamy środków na pełne remonty. To są zbyt duże koszty dla naszej fundacji, która jest w dużej mierze zależna od pojedynczych darczyńców. Pieniądze na przygotowanie do zimy przekazała społeczność Tajwanu - mówi Anna Radecka z PCPM - Potrzeby są przeogromne, a my jesteśmy pierwszą organizacją, która tutaj zaczęła w tym miejscu takie działania.
- Ale pracy jest tak dużo, że nawet jakby się pojawiło 10 organizacji, to każdy miałby roboty po uszy. A to przecież tylko jedna miejscowość - dodaje.
Na północ od Cyrkun znajdują się Lyptsi i Vesele. Jadąc między niewielkimi pagórkami, typowymi dla tej części kraju, raz po raz wyłaniają kolejne zniszczenia i inne ślady wojny. Zapory przeciwczołgowe zepchnięto na pobocze, ale puste okopy i znaki ostrzegające o minach przypominają o zagrożeniu. Z tego powodu na polach nie widać licznych maszyn rolniczych, a jedynie trawę kołyszącą się na wietrze.
Jedziemy do Lyptsi i Vesele razem z Fundacją PCPM i ukraińską organizacją, która przywozi drewno na opał oraz podstawowe produkty humanitarne, przekazane przez polską organizację. Drewno jest rozpakowywane w niszczejącej hali, uszkodzonej przez rosyjski ostrzał.
W miejscowości zostały głównie osoby starsze, dla których samodzielne zdobycie opału to ogromne wyzwanie. Większość z tych mieszkańców ogrzewa dom gazem, ale wszyscy są zgodni, że może go zabraknąć. Dlatego 3 metry sześcienne drewna, które otrzymali, jest traktowane jako zabezpieczenie na wypadek silnych mrozów. Zwłaszcza osoby starsze z utrudnioną mobilnością muszą polegać na organizacjach humanitarnych. Emerytura jest niska i starcza tylko na podstawowe produkty. Dlatego otrzymane drewno i pakiety humanitarne, pozwolą im zaoszczędzić pieniądze na inne cele.
Fundacja PCPM jeszcze w tym roku planuje dostarczyć chemię gospodarczą i drewno do innych miejscowości w tych okolicach.
- Buriaci, Azjaci, Kałmucy, Czeczeny, tu byli – mieszkaniec Vesele wspomina atak rosyjskiej armii. – O tutaj stał czołg, a wieża poleciała bardzo daleko - wskazuje na pole obok hali. Coraz trudniej ją dostrzec pod zarastającymi trawami. Nie ma komu sprzątać zniszczeń, a do tego wszystko może być zaminowane.
- Całe życie mieszkam tutaj i Rosjanie do mnie mówią, że ja faszysta i Banderowiec. W życiu żadnego nie widziałem, ja nawet nie wiem, jak Bandera wygląda! - kontynuuje swoją opowieść z pierwszych dni wojny mieszkaniec Vesele. Gdy się z nim żegnam, podkreśla, że nie chce by jego imię pojawiło się w mediach. Boi się, bo sam siebie określa partyzantem.
W centralnej części wsi znajduje się dom kultury. Prądu nie ma, ale ze środka rozlegają się ukraińskie piosenki. Wietesław, jeden z mieszkańców, wspomina:
- Mieliśmy zespoły taneczne dla dzieci, dla młodzieży i dla starszych. Po Ukrainie się jeździło i dawało występy, a we wsi koncert był co tydzień. Ja gram na gitarze i harmonii, a do tego śpiewam. Mała to wioska jakich wiele w Ukrainie, ale żyliśmy sobie normalnie. Potem przyszli oni…
Wskazuje na hale, w której rozładowywane jest drewno. – Pewnego dnia tych samych okupantów ostrzelał ich własny śmigłowiec – skwitował to machnięciem ręki.
Rosjanie zabrali wszystko, co mogli, a czego nie mogli - zniszczyli. Według relacji mieszkańców Lipiec, rosyjscy żołnierze naprawdę myśleli, że jadą "wyzwalać" Ukraińców. Jednak szybko się okazało, że „w tej Ukrainie wcale nie jest źle". Murowane domy, dobre drogi, zmechanizowana wieś. Szybko zdali sobie sprawę, dlaczego ludzie wcale nie witają ich jak wyzwolicieli - wspominają mieszkańcy wsi.
- Jestem traktorzystą i pracowałem w lokalnej spółdzielni. No ale jak tu coś siać jak wszystko zaminowane – opowiada jeden z mieszkańców, który odbiera swój przydział drewna na opał.
Artur Vingoradov z lokalnej organizacji „I am Saved", która współpracuje z PCPM zwraca uwagę, żeby patrzyć pod nogi. Pokazuje zdjęcie małej rosyjskiej miny potocznie zwanej „motylkiem". Na całej Ukrainie leży ich setki tysięcy, o ile nie miliony. Takie miny rozrzucane są przez rakiety, przez co nie zawsze wiadomo, gdzie mogą się znajdować. Ten rodzaj miny ma za zadanie nie zabijać, a ranić. Wybuch może skończyć się dla człowieka amputacją kończyny. Za tym stoi makabryczna logika: ranny angażuje więcej ludzi i zasobów niż poległy.
Mężczyzna uspokaja nas, że „tu pod jego domem to raczej ich nie ma", ale kilkanaście metrów dalej, „to już głowy nie daje". Dlaczego nie chce wyjechać, skoro nie da się bezpiecznie uprawiać ziemi?
- Gdzie ja się podzieję? Całe życie tutaj, jestem tu z żoną. Żona jest jak druga ręka, a małżeństwo jak ciało, musi być kompletne, żeby dobrze funkcjonowało – mówi.
W samym Charkowie także widać wiele blizn po rosyjskich ostrzałach. Zwłaszcza domy, które są najbardziej wysunięte na północ - w stronę rosyjskiej granicy - z powodu uszkodzeń nie nadają się do zamieszkania. W jednym z nich, gdzie trwa rozbiórka, wciąż leżą pogrzebane pod gruzowiskiem ofiary. Opowiadają nam o tym ukraińscy wolontariusze z „I am Saved", którzy też są z Charkowa.
W czasie rosyjskich ostrzałów pierwszy rząd bloków posłużył niczym mur ochronny dla dalszej części dzielnicy. Ale tamte budynki nie są wolne się zniszczeń.
Pośrodku osiedla są gruzy budynku, którego wcześniejsze przeznaczenie da się rozpoznać tylko przez zasypane cegłami i fragmentami betonu tablice i szafki szkolne. Mimo zniszczeń bloków czy szkoły życie w tej dzielnicy toczy się nadal. Trwa stopniowa odbudowa. Słychać wiertarki i szlifierki, które raz na jakiś czas zagłusza alarm przeciwlotniczy. Również tutaj Fundacja PCPM będzie pomagać mieszkańcom i w najbliższych tygodniach wymieni sto okien. To będzie już trzecia zima podczas wojny.
Naprawa ma nie tylko wymiar praktyczny. Służy też mieszkańcom jako potwierdzenie, że Ukraina nigdzie się stąd nie rusza. Poza realnymi pracami są też symboliczne. Z zapisu nazwy ulicy Natalii Uzvyi usunięto miękkie znaki z rosyjskiego alfabetu i zastąpiono je ukraińskimi. Ta i inne ulice, jak i cały Charków, mają być dowodem, że Ukraina nigdy nie będzie rosyjska.
- Jestem z Charkowa i całe życie mówiłam po rosyjsku. Od 2022 mówię tylko po ukraińsku, w końcu walka się toczy o to, czy będziemy mogli być po prostu sobą – takie słowa słyszę od mieszkanki miasta spotkanej w pociągu.
Materiał Fundacji Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej. Działania PCPM w Ukrainie możesz wesprzeć przez stronę pcpm.org.pl